You are currently browsing the tag archive for the ‘dominikanie’ tag.

Życie potrafi się zmienić z dnia na dzień…

Chciałbym dzisiaj podzielić się wrażeniami z wyjazdu, na jakim byłem parę dni temu, tj. opisać, jak dni przebiegały, i jakich tam doznałem odczuć i refleksji. A gdzie byłem? Ano na rekolekcjach powołaniowych u dominikanów (Zakon Kaznodziejski, Ordo Praedicatorum) w klasztorze w Gidlach koło Częstochowy (znajduje się tam sanktuarium maryjne, którym opiekują się dominikanie). Zacznijmy od rzeczy najbłahszej, czyli właśnie surowego opisu wyjazdu od strony technicznej. Wstępem jeszcze – pewnie dużo rzeczy, zwłaszcza później, pominę. Chwilowe zapomnienie lub dyskrecja.

Wyjechałem z domu w poniedziałek, trzynastego lipca, o piątej rano, jechałem do Częstochowy autobusem, skąd później do Gidel kolejnym. Zajechałem do Gidel chwilę przed trzynastą. Byłem tam rok temu więc nic mnie nie dziwi, natomiast opowiem krótko, jak wygląda ta mieścina: mały, kwadratowy plac (rynek?), dookoła sklepy spożywcze i kilka przemysłowych, od rynku odchodzą cztery ulice, każda gdzieś wiedzie, ale nie wiem dokąd ;). Dalej jeszcze te Gidle się ciągną, ponieważ kilkanaście minut drogi od rynku można trafić jeszcze na dwa z trzech kościołów, jakie tam się znajdują – jeden malutki, drewniany, bodaj piętnastowieczny, oraz drugi należący niegdyś do braci kartuzów (w Polsce już chyba wymarli). Idąc do Sanktuarium Matki Bożej Gidelskiej od rynku można podziwiać bardzo ładny ‚deptak’, z zadbaną trawą, bujnymi drzewami, pięknymi kwiatami i wygodnymi ławkami. Dalej mamy docelowe sanktuarium, natomiast – co jeszcze przykuło moją uwagę – jakieś sto metrów dalej, po prawej stronie ulicy, znajduje się bar. Oferują raczej standardowe potrawy, jak to w barach. Co jednak przykuwa, to smak i (ta, z Poznania jestem) cena. Będąc tam tydzień wcześniej z rodziną spróbowałem robioną przez nich zapiekankę. Co prawda kosztowała cztery złote, przy czym jest mniejsza od miejskich, to jednak jest to jedna z lepszych, jakie jadłem :). Rodzina kupiła sobie flaczki po pięć złotych i kotlet z frytkami po nie pamiętam ile i również byli zadowoleni. Dobrze, wróćmy do głównego tematu. Albo nie, opowiem jeszcze co nieco o samym kościele.

Wtrącenie – chciałem wrzucić zdjęcia z wyjazdu tutaj, by urozmaicić wpis, ale jest ich trochę za dużo. Są do obejrzenia tutaj. Później je posortuję i opatrzę podpisami.

Sanktuarium Matki Bożej Gidelskiej powstało w siedemnastym wieku. Wcześniej, miała tam miejsce niecodzienna historia. Pozwolę sobie zacytować z serwisu regionalnego właściwą legendę:

Maleńką, zaledwie dziewięciocentymetrową, kamienną figurkę Matki Bożej z Dzieciątkiem w 1516 roku, tuż przed pierwszą niedzielą maja, wyorał na swoim polu gidelski rolnik Jan Czeczek. Naraz, ku jego zdziwieniu, woły ustały w orce, a nawet padły na kolana. Nic nie pomogły przynaglania ani bat. Wreszcie i mężczyzna zauważył niezwykłą jasność bijącą z ziemi, a wśród tej jasności figurkę Najświętszej Panny.

Wieśniak nie potrafił zrozumieć cudownych znaków i potraktował swoje znalezisko jako skarb materialny. Ukrył figurkę w chałupie, na dnie skrzyni z odzieżą. W niedługim czasie on i jego rodzina utracili wzrok. Wówczas pewna kobieta, która pomagała nieszczęśliwym, zainteresowała sie cudowną wonią i światłością bijącą ze skrzyni. Opowiedziała o wszystkim gidelskiemu proboszczowi i odtąd rozpoczął się czas publicznej czci oddawanej Maryi w tym wizerunku.

Posążek obmyto z prochu ziemi i przeniesiono do kościoła parafialnego. Wodą, która pozostała po obmyciu, Czeczkowie przetarli swe oczy i natychmiast odzyskali wzrok. To na pamiątke tego wydarzenia zachował sie do dziś w gidelskim Sanktuarium zwyczaj „kąpiółki”, to znaczy ceremonialnego obmywania raz w roku figurki w winie. Pielgrzymi uważają, że wino z tej „kąpiółki” ma moc uzdrawiania. Matkę Boską Gidelską nazywa się dlatego Uzdrowieniem Chorych.

Dalsze cudowne znaki sprawiły, że figurkę przeniesiono z kościoła na miejsce jej odnalezienia i umieszczono w kapliczce w formie drewnianego słupa, którą dziś jeszcze można oglądać przy ołtarzu w kaplicy Matki Bożej. Z czasem wzniesiono wiekszą drewnianą kapliczkę. W roku 1615 właścicielka Gidel, Anna z Rosocic Dąbrowska, sprowadziła tu dominikanów, którzy zgodnie z nazwą swego zakonu – Zakon Kaznodziejski – mieli głosić sławę Maryi, strzec miejsca Jej cudownego wizerunku i szerzyć modlitwę różancową. To właśnie świety Dominik, założyciel tego zakonu, jest twórcą modlitwy różancowej.

Warto przy tym zaznaczyć – wino z kąpiółki, które też można tam otrzymać lub poprosić o nie listownie, nie ma mocy uzdrawiania. Ludzie mają tendencję do czynienia z takich rzeczy magicznych zabawek, a przecież ‚wino nie jest Bogiem Wszechmogącym’, jak to mawia tamtejszy przeor, strofując wytrwale licznych pielgrzymów. Po bokach kaplicy, w której znajduje się ta figurka, są zachowane stare ryciny z opisami cudów, za jakie odpowiedzialna miała być rzekomo Matka Boża (tu: kojarzona z Gidlami).

Poza tym, w kościele można zobaczyć masę obrazów i figur świętych, których już po prostu nie chce mi się wrzucać ;).

Idźmy dalej – co tam robiliśmy?

Celem rekolekcji powołaniowych jest otworzenie się w duchu modlitwy i rozmów na głos Boga, który do czegoś nas powołał, i rozeznanie właśnie, do czego. Czy do małżeństwa, czy do kapłaństwa, czy do życia w zakonie… Można rozważać też powołanie jako „branżę” w której będziemy się obracać, ale skupiliśmy się na tych głównych drogach życiowych. Nie ma sensu przytaczać planu poniedziałku i piątku, gdyż te dni były niepełne, natomiast opiszę, jak wyglądały środkowe trzy dni:

7:50 – jutrznia i godzina czytań

8:20 – śniadanie

9:15 – konferencja i adoracja Najświętszego Sakramentu

12:15 – Msza Święta i modlitwa południowa

13:30 – obiad i rekreacja

16:30 – konferencja i adoracja Najświętszego Sakramentu

18:30 – kolacja

19:00 – nieszpory

20:00-21:00 – lektura własna Pisma Świętego

21:00 – kompleta

Warto jeszcze nadmienić, że nie było ustalonej ciszy nocnej. Rok temu wyznaczono nam godzinę 23:30, teraz zdarzało się jeszcze dłużej przesiadywać w kuchni i głośno rozmawiać.

Widać od razu po planie dnia, że nie były to takie zwyczajne rekolekcje, gdzie grupka młodzieży wyjeżdża sobie w góry lub nad morze, zwiedza i wypoczywa, a rekolekcyjnym urozmaiceniem są spotkania z animatorami w grupkach i Msza Święta. Pozwolę sobie teraz krótko opisać każdy z elementów dnia, który widniał na planie.

Jutrznia i godzina czytań to jedne z bodaj siedmiu modlitw liturgii godzin (brewiarzu). Składają się na hymn, psalmy, czytania, modlitwy… Ta, truizm ;). W ciekawy sposób odmawialiśmy tę modlitwę – był podział na dwa chóry, co dwa wersety następowała zmiana, całość zaś melorecytowaliśmy (podobnie jak kapłan na Mszy Świętej, ale jednym tonem).

Śniadanie wbrew temu, co możnaby pomyśleć o zakonie żebraczym, było wcale bogate i smaczne, naprawdę, dawno tak nie jadłem, jak tam. Różnego rodzaju pieczywo, sery, wędliny, pomidory, konfitury… Wszystko, co potrzeba, aby śniadanie było przyjemnością :). Jednocześnie warto wspomnieć – w niektórych klasztorach post od mięsa jest także w środy. Poza tym w regule zakonu jest napisane, by bracia jedli w sam raz tyle, ile potrzebują – ani za dużo, ani za mało. Natomiast nie ma jedzenia poza porami posiłku, nie licząc wyjątków.

Konferencja to 15-30-minutowe kazanie na temat jakiegoś aspektu powołania, adoracja… Myślę, że to jest jasne. Godzina kontemplacji, modlitwy i wpatrywania się w Najświętszy Sakrament.

Obiady były równie wspaniałe, co śniadania – dwudaniowe, na drugie danie jakieś mięso (mielone, kotlety, pieczenie), ziemniaki i surówki. Rekreacja u dominikanów wygląda tak, że po obiedzie spotykają się (mus) razem, i ze sobą rozmawiają na różne tematy, żeby (chyba) podtrzymać i w ten sposób duch braterstwa. Tym razem u nas to troszkę kulało, ale mimo wszystko udało nam się ze sobą dobrze zaznajomić. Po rekreacji jest siesta, czas w pełni wolny, kiedy można robić, co się chce – zalecają poobiednią drzemkę ^^.

Kolacja podobna jak śniadanie, przy czym w środę mieliśmy smażone kiełbasy i frytki jako główną atrakcję, a w czwartek grillowaliśmy.

Nieszpory, kompleta (modlitwa na zakończenie dnia) i pominięta wcześniej modlitwa południowa to także elementy liturgii godzin.

Lektury Biblii nie trzeba opisywać.

Co mógłbym jeszcze dodać… Zalecano nam wyłączenie telefonów komórkowych i kompletne odcięcie się od naszej własnej codzienności, oraz spędzanie jakiegoś czasu samemu, by się wyciszyć i skupić na tym, po co przyjechaliśmy. Jednocześnie dobrze było sobie we dwie-trzy osoby porozmawiać przy herbacie. W tym roku było różnie z wyciszaniem się, ale próbowaliśmy ;).

Wiem, chyba przynudzam lekko, wybacz proszę, przejdę teraz do kolejnej części, czyli tego, co mi się tam spodobało.

Po pierwsze, niesamowity nastrój miejsca. Niemal kompletne zadupie, co w połączeniu z brakiem kontaktu z życiem codziennym pozwala się w pełni wyciszyć i uspokoić.

Po drugie, posiłki;).

Po trzecie, sposób bycia dominikanów. Oczywiście każdy jest różny i z różnych sfer pochodzi (zdarzają się arystokraci, ludzie po wykształceniu humanistycznym lub technicznym, ludzie nawróceni po wielu latach życia), ale słyszałem na ich temat wiele anegdot, zabawnych i pouczających, i w każdym z tych, których znam, można dostrzec swego rodzaju radość życia, poświęcenie i pokorę. A przy tym rozległą wiedzę na temat życia, filozofii i teologii, co zresztą jest jednym ze ‚znaków rozpoznawczych’ zakonu.

Po czwarte to, że mieliśmy w planie niemało rzeczy, a jednocześnie na wszystko starczyło czasu, mogłem nawet przez godzinę siedzieć samemu w kuchni i rozmyślać, popijając herbatą. Pomimo sztywnego planu dnia można było sobie na wiele pozwolić i nie było żadnego pośpiechu.

Po piąte, odnośnie samego pobytu tam i nawiązując do miasta, z którego pochodzę – pobyt tani, bo co łaska. Bez żadnego „ale nie mniej niż”, jak to się zdarza wśród „diecezjalnych”. Może u dominikanów też się zdarza, ale ani razu jeszcze się z tym nie spotkałem.

Po szóste, pomimo zaledwie kilku dni bardzo dobrze wszyscy się poznaliśmy i zżyliśmy ze sobą. W wyniku pewnych perypetii doświadczyłem wielkiej pomocy ze strony jednego z braci (mimo niebycia w zakonie tak się nazywamy, pozytywne to).

Po siódme, nawiązując do poprzedniego – wracając rok temu jak i teraz z rekolekcji doświadczyłem czegoś niecodziennego – mimo, że pozbyłem się pieniędzy i nie byłem gotów na drogę powrotną, otrzymałem ‚od losu’ wszystko, co było mi potrzebne (głównie jedzenie i picie). Może zbiór przypadków, nie wiem, ale sugestywny i pozytywny.

Cały wyjazd, wszystkie wydarzenia i rozmowy z zakonnikami były dla mnie niesamowitym przeżyciem, pozytywnie nastrajającym i owocnym w przemyśleniach. Teraz muszę odrzucić niektóre rzeczy i uporządkować sobie życie, zawalczyć o to, by refleksje i postanowienia nie odeszły – jak to niestety było rok temu – w zapomnienie.

Jeżeli chodzi o treści konferencji i rozmów – pozwolę sobie to zachować na razie dla siebie. Muszę to przetrawić, ponadto mój przekaz z notatek byłby ułomny. Polecam przy tej okazji każdemu, kto szuka swojego powołania, aby spróbował tego typu rekolekcji. Odbywają się w paru miejscach na terenie Polski, nie trzeba jechać kilka godzin akurat tam, gdzie ja jechałem.

Teraz pozostaje do spisania część najważniejsza, przy czym czuję ogromną niemoc. Jestem świadom, jak wiele przeżyłem przez te kilka dni, i jak bardzo pozytywnie podziałały na moją kondycję duchową i sposób postrzegania życia, i jednocześnie wiem, że wszystko, co powiem (a i tak nie wszystko w tej chwili pamiętam), może zostać zupełnie inaczej odebrane. Tu jednak istotne jest własne doświadczenie, którego nikt inny poza doświadczającym nie zrozumie, dopóki sam tego nie doświadczy.

Od kiedy kazania na rekolekcjach wielkopostnych głosił jeden dominikanin, zainteresowałem się tym zakonem. Spodobał mi się… habit, ale głównie treść i forma kazań wypowiadanych przez ojca. Kilka razy z nim się spotkałem i rozmawiałem. Traktowałem to jako swego rodzaju kierownictwo duchowe lub pogawędkę na tematy mniej przyziemne. Od kilku lat – może z powodu jakichś uwarunkowań psychicznych/fizycznych albo zdarzeń z przeszłości – ciągnęło mnie do rzeczy takich jak medytacja, wyciszenie, odosobnienie. Łącząc tę ciągotę z zakonem postanowiłem udać się na obserwacje, gdzie przez kilka dni żyje się dokładnie tak samo, jak bracia i ojcowie zakonni. Liczyłem po prostu na odpoczynek i „naładowanie akumulatorów”. Niestety nie było już terminów, jeden z ojców polecił mi zatem powołaniówkę. I tak to wyszło. Rok temu byłem po maturze. Chciałem na tych rekolekcjach się zastanowić, czy wybrałem odpowiedni dla siebie kierunek studiów. Wszystko przebiegło jednak trochę inaczej… Co prawda rozmowa z duszpasterzem powołań zasugerowała mi, bym wreszcie otworzył się na bycie z drugą osobą, i skupił się na życiu codziennym, studiach, pracy, rodzinie (powiedział mi to bezpośrednio; jednocześnie warto wspomnieć, że z tego co mówi ani razu nie powiedział nikomu, czy ma powołanie do jakiegoś życia, czy nie), to jednak w czasie modlitw zacząłem odczuwać ogromną fascynację i chęć wstąpienia do zakonu. Myślałem, że mogę żyć dłużej niż tydzień na takich zasadach, jakie panowały na rekolekcjach. Niemniej wystraszyłem się tego odczucia. Po pierwsze, miałem wtedy (i nadal mam) niepełny wgląd w życie zakonne, po drugie jedna pięćdziesiątadruga roku to za mało, by przekonać się, jak może takie życie wyglądać: dzień w dzień modlitwa, nauka, praca, przez wiele lat, aż do śmierci. Odrobinę zrozpaczony prosiłem Boga o znak. Założyłem, że jeżeli nie dostanę się na studia lub jeżeli z nich odpadnę, wstąpię do zakonu. W środę albo czwartek umówiliśmy się razem z kolegą na spowiedź. Musieliśmy w tym celu wstać o szóstej rano, toteż konieczne było ustawienie budzika w telefonie. Włączyłem telefon i przyszły trzy esemesy. Od kolegów i rodziców. Z gratulacjami dostania się na wszystkie trzy kierunki, na jakie aplikowałem. Zdziwiłem się i ucieszyłem jednocześnie. Później, w rozmowie z bratem doszliśmy do wniosku, że można to traktować jako oczekiwany znak. Jednocześnie, trywialnie rzecz ujmując – jeżeli moim powołaniem jest zakon, to zapewne w końcu tam trafię. Zależy to jeszcze od otwarcia na głos Boga i rozeznawania. I tak skończył się pierwszy pobyt. Poszedłem na studia, mimo pojawiających się czasem kryzysów stan mojej wiedzy i jej ułomne świadectwo – oceny i średnia – zmieniły się niesamowicie na plus. Udało mi się skończyć rok na czysto, będę miał stypendium, więc teraz nie myślę o pracy w wakacje. Do tego poznałem dwie niesamowite (albo to na razie złudzenie, mam jednak nadzieję, że nie) dziewczyny i rozwijam z nimi znajomość. Nie, nie myślę o „czymś więcej” póki co. Po prostu się poznajemy. Piszę o tym, ponieważ przez wiele lat moją domeną był romantyzm, nieszczęśliwe zakochania i takie tam. Teraz wszystko się powoli prostuje. Ee… cokolwiek.

Teraz chcąc raz jeszcze popracować nad swoim życiem i utwierdzić się w wyborze pojechałem do Gidel ponownie. I znowu stałem się niepewny. Już spokojny, ale nadal niepewny tego, jaką mam w życiu ‚misję’ do spełnienia. Jeden z zakonników z którymi rozmawialiśmy grał wcześniej w kapeli punkowej. Inny skończył automatykę i robotykę. Jeszcze inny prawo. I ten ostatni w rozmowie, gdy opowiedziałem mu całą historię mojego rozwoju z podziałem na trzy etapy – letniej wiary, ‚nawrócenia’ i kontaktu z dominikanami – skwitował moje zadowolenie z zeszłorocznego wyboru i ze studiów mniej więcej tak: „no mi też się świetnie układało na studiach, miałem dziewczynę…”

Z powołaniem jest związane kilka problemów – otwartość na głos Boga, szukanie tego głosu, oraz możliwie dogłębne poznanie namiastki obu głównych dróg życiowych (zakonu – obserwacje, małżeństwa – bycie z drugą osobą w bliższych relacjach). Z jednej strony w pewnej chwili możemy poczuć, gdzie w wyborze między dobrym a lepszym dla nas jest to lepsze. Z drugiej zaś nigdy tego nie będziemy pewni – zdarzają się duchowni, którzy aż do chwili śmierci, każdego dnia z pewną dozą niepewności patrzyli na swoje życie. Tak samo w małżeństwie pojawiają się chwile trudu i zwątpienia. Warto przy tym wspomnieć – droga, którą się wybiera nie powinna być ucieczką, np. wywołaną jakimś zranieniem czy trudami. Po pierwsze, można ‚obudzić się’ pewnego dnia kompletnie załamanym i nieszczęśliwym; po drugie, obie drogi mają swoje trudności. Przy tym nie pozna się ich wszystkich od razu – gdyby każdemu powiedzieć, jak przebiega życie w zakonie i małżeństwie, od ślubów do śmierci, mało kto by się zdecydował na cokolwiek. Powołanie to coś, do czego Bóg nas wyznacza. Możemy je również odkryć przez to, że dana droga (np. w kontekście tym przyziemnym, jak branża w której pracujemy) sprawia nam najwięcej radości i jest z niej najwięcej pożytku dla bliźnich i nas samych. Tak bym to ujął… Jednocześnie, jeżeli ktoś nie wybierze drogi właściwej powołaniu, niekoniecznie zostanie nieszczęśliwym człowiekiem, to nie jest wybór między dobrym a złym, a między dobrym a lepszym. Jeżeli podejmiemy inną decyzję Bóg i tak jest skłonny udzielić łask potrzebnych, aby w danej drodze wytrwać.

Co jeszcze wyniosłem z tych rekolekcji, co chciałbym wcielić w życie? Niech teraz ta intymna notka pomoże mi to usystematyzować, bo ciężko mi się wziąć do roboty.

Chcę w większym stopniu skupić się na rozwoju duchowym. Poprzez modlitwy i pogłębianie swojej wiedzy. Dopiero raczkuję w tym wszystkim, ponadto wiem, że Św. Tomasza z Akwinu nie doścignę w wiedzy, ale próbować można ;). Chciałbym też wcielić w życie parę innych drobnych przyzwyczajeń, o których już nie ma co się rozpisywać, bo „gdy chcesz się modlić, wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który jest w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda tobie.”

Chciałbym także jakoś usystematyzować plan dnia i uniezależnić się jeszcze bardziej od technologii, teraz na celowniku serwisy internetowe i komputer. Więcej spacerować i uprawiać sporty. Robić co jakiś czas spotkania ze znajomymi na wzór rekreacji na rekolekcjach. Dwie-trzy godziny bycia razem i poznawania się jest bardzo budujące i pomaga zacieśniać więzi.

Gwoli wtrącenia – poza zmianą spojrzenia na pewne sprawy i umocnieniem spojrzenia na inne, oba wyjazdy pomogły mi w większym stopniu uniezależnić się od telefonu i innego sprzętu; po pierwszym wyjeździe przestałem używać odtwarzacza mp3, kiedy to wcześniej przez chyba ponad rok nie wyciągałem słuchawek z uszu, dopóki nie wróciłem do domu. No i zrozumiałem ojca mojego bliskiego kumpla, który mówił mi kiedyś, że lubi po prostu usiąść w ciszy i pomilczeć.

Ostatecznie nie jestem pewien co dla mnie zaplanował Pan. Będę dalej rozeznawał, mam na to teoretycznie wiele lat; z drugiej strony im szybciej, tym lepiej. Podoba mi się zarówno życie w społeczeństwie (przy czym mocno negatywnie patrzę na rozwój ludzkości i niektóre zmiany jakie zachodzą wśród ludzi), wyobrażam sobie czasem jak bym pracował na utrzymanie rodziny i uczył swoje dzieci, ale jednocześnie podoba mi się moje wyobrażenie stylu życia dominikanów. Nie jest to zakon najbardziej surowy (kartuzi, trapiści lub karmelici bosi są jednymi z najbardziej nastawionych na pustelnictwo), a jednocześnie to on wydaje mi się być wyważeniem między słowami Chrystusa o porzuceniu wszystkiego co ziemskie dla Niego, a obcowaniem z bliźnimi; bardziej radykalnym i wyraźniejszym od małżeństwa. Ale to moje spostrzeżenia, w dodatku na razie jeszcze nie do końca odeszły pewne raniące przeżycia z przeszłości, w tym związane z kobietami, i nie uwolniłem się jeszcze od negatywnego spojrzenia na pewne aspekty dzisiejszej ludzkości (czasem mizantropii). Być może się mylę, będę rozmawiał na ten temat z paroma osobami zapewne.

Tymczasem będę kontynuował naukę na studiach, będę poznawał nowych ludzi, postaram się rozwijać w życiu duchowym i pozostaje nasłuchiwać głosu Boga.

A Tobie, Czytelniku, życzę mile spędzonego dnia, i – jeżeli podzielamy światopogląd – polecam Tobie również zastanowić się nad tym, kim jesteś, jaki jest Twój cel w życiu i jaką drogę do jego osiągnięcia poleca Tobie Pan.

Georg Friedrich Händel – Organ Concerto no. 4 in D minor (HWV 309)

Touch and Go – Tango in Harlem

Trentemoller – Take me into your skin

Trentemoller – Into the trees

Trentemoller – Klodsmajor

Dj Fresh – Living daylights II

Ave Maris Stella